Pani doktor nauk humanistycznych troche przesadziła z piwami:). Czasem przychodziła do nas z prośbą o kilkadziesiąc złotych na lekarstwo. Podobno była cieżko chora. Wychodziła do apteki, a jak wracała z apteki, można było zawsze usłyszeć 'psiff', 'psiff'.... Nie wyleczyła się. Miała faceta znacznie młodszego, z którym podobno była w ciąży. Dowiedzieliśmy się, że facet odsiedział kilka miesięcy w więzieniu... To nas przeraziło. Postanowiliśmy się wyprowadzić.
Znaleźliśmy kawalerkę niedaleko placu Bankowego. I tam zaczął się mój koszmar. Największym naszym problemem (raczej moim) było to że, zdaniem mojego Mariusza, nie umiem dobrze sprzątać. Pamiętam pewnego dnia po tym jak sprzątałem łazienkę, Mariusz wszedł i palcem sprawdzał poziom czystości cześci podłogi koło. I nasza rozmowa wyglądała tak:
mariusz: czy ty tutaj czysciłeś?
ja: tak, przed chwilą to zrobiłem
Mariusz: a czy tu jest poprzątane?
ja: no chyba tak skoro przed chwilą sprzątałem
mariusz (pokazując palca): nie ściemniaj, co to jest? po co kłamałeś, że to jest poprzątane..
ja: przepraszam, pewnie przeoczyłem, ale przysięgam, sprzątałem..
mariusz: kłamiesz...
i tak się zaczęła kłotnia o tym czy to było poprzątane czy nie, czy kłamałem czy nie...
Mariusz dobrze sprzata. Czysci każdy milimetr podłogi, mebli. Zawsze go podziwiam. Jest zatem wymagający co do efektu sprzątania. Jego zdaniem, ja jestem "leniwą dupą", która nic nie robi tylko wykorzystuje go.
Pamiętam pewnego dnia zmywał podłogę. Chodziłem potem po domu bosso i poczułem, że natnąłem na jakiś piasek, schliłem się po ten piasek, poszedłem wyrzucić do smietnika. Szczerze nawet nie widziałem jak wyglądał ten malutki piasek. Był tak mały, że chyba niepotrzebnie się przejąłem. Widziąc jak "rzuciłem" te "smieci" do smietnika, stwiedził, że nie trafiłem w kosza na smieci, i wogóle nie szanuję jego pracy. Kurde, to tylko piasek...
I potem było milion podobnych spraw. Zawsze było tak, że robiłem coś, co jemu się nie podobało. Nawet najmniejsza rzecz, tak nie istotna, że nie zwracam na to uwagi, a Mariusz dobrze pamięta. W jego oczach, jestem nierobem, który umie tylko dobrze się uczyć w szkole i pracować w firmie.
Strasznie często się kłóciliśmy. Nie wiem ile jest w tym moja wina, ile jego. Zazwyczaj kłotnie było o to, ze coś robiłem i zdaniem Mariusza to coś miało mieć jakiś podtekst, a cholera nie miałem żadnego podteksu. A więc ja mu wyjaśniałem, że nie miałem nic krytego pod tym, a on, że musiałem mieć, tylko kręcę... Czasami czułem się psychicznie wykończony...
W okresie kiedy mieszkaliśmy na Muranowie zdarzyło się coś, co mogło się przyczynić do naszego rozstania. Pewnego razu musiałem pisać jakieś opracowanie w nocy i prosić go rano o wydruk. Miał dyskietkę w plecaku i miałem zapisać na tej dyskietce. Tak się złozyło, że na tej dyskiecie były jakieś zdjęcia i listy jakie on pisze z dwoma nieznanymi mi facetami. Z tych listów wynikało, że miał z nimi się umowić itp. itd. Byłem w szoku. Dla mnie wierność to rzecz pierwszorzędna. Nie wiedziałem co myśleć. Miałem do niego zal, czułem się oszukany... Tamtej nocy nie mogłem spać. Rano powiedziałem mu o tym co było na dyskiece, i prosiłem go o wyjaśnienie. Zrobił awanturę. Ze jestem głupi i w to wierzyłem, ze grzebałem w jego rzeczy (shit, sam mi dał tą dyskietkę). Wychodził do pracy rano zostawiając złość w domu. Z pracy napisał mi list i wysłał faksem do domu, w którym wyjaśnił, że nie wiedział skąd ci faceci mają jego adres emailowy i do niego pisali, a on myslał, że to ja chciałem zartować. No tak, to już bezszczelne kłamstwa. Po wysłaniu listu zadzwonił z pracy. Powiedziałem, że nieudolnie kłamał i nie mam żadnego komentarza. Po chwili pojawił się w domu. Rozpłakał się. Powiedział, że jak mógł takie rzeczy robić, ze mógł mnie stracić. NIe jestem w stanie wyjaśnić, ale od razu mu wybaczyłem. Kochałem go. Może wtedy myslałem, że skoro przyznaje się do winy, to powienienem dać mu szansę....
taki już jestem....